Pięć pokoleń - dwa adresy
Dla mnie Sokołów to dziś pięć pokoleń rodziny i dwa adresy - ulica Siedlecka
1 i ulica Lipowa61. I cztery fotografie - dziadków i rodziców, którzy dali mi
początek życia i ukształtowali jego drogi. Na starym zdjęciu czołowym miejscu
jest dziadek Emil Jakubiak syn oberżysty z sokołowskich rogatek, w mundurze
carskiego żołnierza, z harmonią na kolanach. Zanim został przymusowo wcielony
do armii tak wytrwale i pięknie grał i śpiewał aż córka piekarza Stefcia została
jego żoną. Dwoje dzieci; Staś i Marysia miało po parę lat, gdy wrócił z wojska
wymizerowany gruźlicą. Nie doczekał zakończenia I wojny światowej. Zmarł 20
sierpnia 1914 roku mając zaledwie 36 lata. Jego brat - Paweł Jakubiak prezentuje
się okazale w gronie sokołowskich chwatów, którzy w końcu lat dwudziestych wybrali
się do Ameryki po "złote runo" Dumnie, ze sztandarem Polonii patrzą w obiektyw
aparatu na zdjęciu przesłanym rodzinie. Po powrocie z Ameryki kupił kilkanaście
hektarów i karczmę na Bachorzy przy drodze do Rogowa. Przebudował starą karczmę
na wygodny dom z pokojami dla córki Gieni i dwóch synów Franka i Janka. W jego
obejściu świnie miały murowane boksy i betonową posadzkę z kanałami odprowadzającymi
gnojowicę. Rozwiązanie w tamtych czasach nie spotykane.
W stajni, po ciężkiej pracy w polu odpoczywały zwykle cztery konie - przedmiot
dumy i prestiżu dziadka Pawła. Za wielką, o dwóch klepiskach stodołą był sad, za
nim łany lnu, błękitniejącego wiosną a horyzont zamykał las pełen grzybów. Była
też murowana sławojka z lustrami w ścianach. Lubiłem dziadka i jego opowieści o
Ameryce, nawet za to że zawsze sprawdzał czy dokładnie umyłem uszy w studziennej
cembrowinie.
Babcia Emilowa - tak się mówiło - wychowała dwoje dzieci. Syn - Stanisław - został
piekarzem i dyplomowanym mistrzem cukiernikiem znanym przed wojną ze swoich ciast w
Kobryniu na kresach II Rzeczpospolitej. W Mordach koło Siedlec i w Sokołowie. Córka
Maria miała być krawcową. Sprowadzono dla niej pedałową maszynę do szycia m-ki
"America", ale Marianna - tak stoi w starych dokumentach - po skończeniu szkoły
powszechnej wolała przebywać u stryjostwa na Bachorzy, dziergać szydełkiem piękne, wielkie
i lekkie jak puch wełniane chusty, sweterki i bluzki i chętniej je sprzedawać w
mieście niż chleb w piekarni brata. Kiedy poznała Józefa Kruszewskiego - syna szewca z
pobliskich Przywózk - był on już czeladnikiem u sokołowskiego masarza. pana Bałkowca.
Pobrali się i wynajęli od państwa Dacewiczów frontową część rozległego drewnianego
domu na rogu ulic Siedleckiej i Repkowskiej. Tu otworzyli sklep "Kolonialno - spożywczy"
Marii i Józefa Kruszewskich. Budził ciekawość niespotykaną w Sokołowie nazwą i kusił zapachami
egzotycznych przypraw, suszonych rarytasów fig, daktyli, herbat, kaw, pyszniących się w
szklanych gablotach i oryginalnych fabrycznych słojach m-ki Suchard wśród normalnych,
jak wszędzie artykułów spożywczych. W mie-
szkaniu za sklepem urodziła się moja siostra Janina, Eulalia, a w dwa lata później 21 lutego 1937 roku - ja. Ojciec tak się ucieszył z męskiego potomka i tak "wylewnie" dziękował jedynej w mieście akuszerce pani Pułymowej, że ta dopiero po dwu dniach pomogła przyjść na świat Jankowi Izdebskiemu, dziś wybitnemu profesorowi chemii, którego prace z doświadczeń prowadzonych u Noblisty profesora Schallego w Nowym Orleanie, nad hormonem wzrostu, drukowały prestiżowe pisma naukowe w Stanach Zjednoczonych, w Japonii i Anglii. Mieliśmy ujrzeć niebo nad Sokołowem w duecie, Kto wie? Może gdybym jeszcze dwa dni, "przesiedział" w łonie matki, też bym jak Janek, osiągnął naukowe sukcesy. Dano mi na imię Wacław i Maksymilian i obyło się bez interwencji Mamy, bo siostra o mały włos nie została Rozalindą. Tak uzgodnili ojciec i mąż kumy, pani Bałkowcowej, podchmieleni trudami zapisania dziecka w parafialnej księdze i zaproszeniu gości na chrzest. W tym czasie ojciec szykował się do egzaminu mistrzowskiego u pana Bałkowca przy ulicy Siedleckiej. Wybuch wojny odmienił życie naszej rodziny. Po kilkunastu dniach ojciec wrócił z wojska. Sklep zamieniono na pokój stołowy. Ze ściany zniknęły złocisty hełm strażacki i ozdobny toporek. Plac przy ulicy ogrodowej, gdzie miał stanąć nasz dom a rosły już drzewa owocowe, zamienili Niemcy na warzywniak z cebulą i szparagami dla niemieckiego lazaretu mieszczącego się w naszej szkole w tzw. "ruskich dołach." Kupiona w lutym 1941 roku od pani Henryki Walkiewiczowej "Podlaska Fabryka Octu St. Mrozowski" z domem murowanym , przybudówką i drzewami za 23 000 złotych płatnych gotówką też się Niemcom przydała. Mistrz i Czeladnik, żeby utrzymać ro-
dziny wzięli się za handel mięsem i wędlinami Rąbanka i schab, spod serca kap.., kap... sposób transportu utrwalony w popularnej piosence nie zawodził. Towar docierał do głodującej Warszawy. Sokołowscy masarze mieli dobrą markę od przedwojnia, a Sokołów był tradycyjnym zagłębiem mięsnym dla stolicy. Także wiele lat po wojnie. I do dziś. Na lokalnym rynku była poczta pantoflowa. Ojciec "ubijał" tam interesy. Potem znikał na kilka dni. Czasami brał mnie ze sobą do zaufanych gospodarzy w Skrzeszewie, gdzie miałem bawić się z rówieśnikami i czekać na ojca, aż załatwi swoje sprawy. Do Sokołowa wracał w nocy przywożąc specjalnie zabudowanym wozem kilka świń lub cieląt. W piwnicy pod domem, przy lampie naftowej lub karbidówce, razem z mamą przerabiali trofea na kiełbasy, kiszki, salcesony. Wpadli dopiero jesienią 1943 roku. Ojciec i pan Bałkowiec. Ojca, z karnego obozu pracy w Treblince mama wykupiła z pomocą pani Czesławy Błońskiej- Millerowej, naszej sąsiadki przez ścianę. Na łapówki dla urzędników starosty Ernesta Gramssa, poszły wszystkie ciułane latami pieniądze, wszystko co miało jakąś wartość, nawet koń. A za furmankę urządziła pogrzeb, bo ojciec po zwolnieniu z Treblinki był z nami ledwie dwa dni. Nic nie mówił. Bał się. Rano odprowadzaliśmy ojca, mama i my dzieciaki do kryjówki u dziadka na Bachorzy. Na pustej szosie pojawił się traktor z przyczepą, a na niej kilku Niemców. Po nazwisku wywołali ojca i polecili mu wsiąść na przyczepę. W nas wycelowali karabiny. Odjechali z ojcem. My szliśmy dalej, by za dwa trzy kilometry zobaczyć na drodze ciało ojca przejechanego przez traktor. Już było widać dom dziadka. Ojciec zginął 24 października 1943 roku. Miał 33
lata. A mama, tak jak kiedyś babcia Emilowa, została z dwójką nieletnich dzieci. Dwie wdowy, mama i pani Jadwiga Bałkowcowa, teraz już same nocami wyrabiały wędliny i handlowały nimi wśród swoich zaufanych znajomych. Do swoich uciekali też Żydzi z pobliskiego getta przy ulicy Olszewskiego. Wiedzieli, że bramy i sienie sąsiednich domów nie są zamykane, jak nakazywali to Niemcy, że można się tam schronić i czekać na pomoc i przewodnika do dalszej ucieczki. Domu przy ulicy Siedleckiej już nie ma, choć skrywał w sobie wiele wydarzeń. Z okienka strychu od ulicy Repkowskiej, trzęsąc się ze strachu podpatrywaliśmy egzekucję naszych rodaków rozstrzelanych pod tzw. "wzgórkiem". Była to jedna z trzech publicznych egzekucji zarządzonych przez niemieckiego starostę Ernesta Gramssa w Sokołowie, za zbrojny opór i nieposłuszeństwo wobec okupanta. Po wojnie, która w Sokołowie zakończyła się 8 sierpnia 1944, moimi ulicami Siedlecką i Repkowską przelewały się transporty wojskowe. Do naszego domu dokwaterowano kobiecy oddział "regulirowszczyków". Męski spał pokotem w ruinach zburzonego magistratu, w poczekalni kina "Osland", od strony ulicy Długiej. Z pobliskiej studni nosiliśmy wyzwolicielom wodę, a oni częstowali nas czarnym żołnierskim chlebem i konserwami. Czasami dali pograć na harmonii, wyczyścić bagnet lub pepeszkę. Ulubieńcem żołnierzy stałem się, gdy z odkrytej na strychu skrytki przyniosłem kilka paczek papierosów."Popularne" były w dużych pudełkach po 100 szt. i trudne do wyniesienia pod czujnym okiem babci Emilowej. Ale jednym pudełkiem można było obdzielić cały oddział. Niestety wpadłem i tylko mama uchroniła mnie od rózgi,
którą babcia władała po mistrzowsku. Gniew babci złagodziłem, gdy przyniosłem do domu dwie puszki "swinoj tuszonki" Kiedy dowiedziałem się, że dla radzieckich żołnierzy papierosy mają większą wartość niż obficie dostarczane przez bogatego alianta konserwy , by skutecznie bili Niemców, zaproponowałem wymianę - paczka "Popularnych" za dwie konserwy. Odtąd mieszkańcy naszego domu mieli dobre pożywienie. Mama i babcia gotowały gary kapusty z mięsną wkładką i dzieliły się takim daniem ze wszystkim sąsiadami i wojennymi tułaczami odwiedzającymi nasz dom. Któregoś dnia odwiedził nas jakiś zabłąkany artysta. Za talerz bigosu, pajdę chleba z piekarni wujka Stasia na Małym Rynku i niewypisany do końca ołówek (dla niego skarb), narysował mamie portrecik i powędrował dalej. Pieczołowicie zabezpieczony i oprawiony przez moją żonę Teresę wisi na honorowym miejscu w pokoju kominkowym, obok portretów członków rodziny Jakubiaków, Kruszewskich i Malinowskich. Mama przebolawszy zamknięcie otwartego po wojnie sklepu, co było następstwem bitwy o handel ministra Hilarego Minca, została kierowniczką okazałego sklepu mięsnego Powszechnej Spółdzielni Spożywców przy ulicy Bohaterów Chodakowa... Doceniono fachowość i solidność przedwojennej kupcowej. Z Siedleckiej na Lipową przeprowadziliśmy się w 1953 roku. po przeprowadzeniu remontu domu, który ucierpiał po wysadzeniu przez uciekających Niemców mostu nad strumykiem Kościołek. Betonowe konstrukcje mostu .po wybuchu, przebiły dach i stropy budynku. Mama potrafiła zdobyć pieniądze, materiały i fachowców, by doprowadzić dom do zamieszkania. Brak mieszkań w zrujnowanym woj-
ną Sokołowie, spowodował, że władze miasta cały czas dokwaterowywały nam kolejnych lokatorów. Zgodnie mieszkali z nami przy Lipowej 61 państwo Bojarowie, Jakoniakowie, Zawadzcy. Mama do emerytury. pracowała w różnych sklepach często znacznie oddalonych od obecnego miejsca zamieszkania. Dziś dopiero zdaję sobie sprawę, co przeżywała, szczególnie w zimę, brnąc w śniegu w drodze do pracy na godzinę 6 rano, gdzieś na koniec ulicy Węgrowskiej. Siostra wybrała się na studia dziennikarskie na Uniwersytecie Warszawskim, oddając potem swoje pióro "Trybunie Opolskiej." i "Kobiecie i Życie" Ja zostałem "na swoim". Od dziecka byłem bardzo aktywny i pełen pomysłów, nie zawsze akceptowanych przez mamę. Żeby je uporządkować oraz skierować we właściwą stronę, mama zapisała mnie do sekcji dramatycznej Ochotniczej Straży Pożarnej, kierowanej przez naszą ciotkę Leokadię Tyburową - z linii Kruszewskich. Występowałem w sztukach teatralnych granych w Sokołowie, Drohiczynie i Węgrowie, obok tak znakomitych postaci jak Józef Bałkowiec - dyrektor Państwowej Komunikacji Samochodowej, Michał Woźniak - Przewodniczący Prezydium Powiatowej Rady Narodowej Michał Matysiak - szef finansów w tej radzie. Moją sceniczną matką była w sztuce "W Złą Godzinę" pani Maria Krasnodębska. Rolę Józka dostałem po Michale Woźniaku, który już musiał zająć się ważniejszymi sprawami. Z wielkim zaangażowaniem grałem w piłkę nożną. Od trampkarza przez juniora, do pierwszej drużyny "Zrywu", "Ogniwa" i Sparty". Jako trampkarze otwieraliśmy mecze takich zawodników, jak Paweł Hryniewiecki i Kazimierz Grabowski ,Jan Sawicki, Paweł Kalicki, Tadeusz Ostacho-
wicz, Zygmunt Kamiński, Heniek Gumaniuk ,.Później, już w juniorach, grało się z Marianem Partykułą, Tadeuszem Mrawcem, Włodkiem Fechnerem, Ryśkiem Sumińskim, Frankiem i Staśkiem Zawadzkimi, Romualdem Stępniewskim, Jankiem Rzymskim, Ludwikiem Lisickim. Z Heniem Domańskim reprezentowaliśmy Mazowsze w spartakiadzie województw drużyn ZMP. Kultura i sport. Sport i kultura, były moją pasją. Dlatego też, po maturze w Liceum przy ulicy Kupientyńskiej, w 1955 roku dostałem pierwszą pracę w Zarządzie Powiatowym Związku Młodzieży Polskiej na stanowisku instruktora kulturalno - oświatowego. Przeżywałem, i do dziś pamiętam, swoją misję nakłonienia dziadka Pawła do Spółdzielni Produkcyjnej, mającej powstać na gruntach i obiektach majątku Zalewskich na Bachorzy. Dowiedziano się, że na przeszkodzie w kolektywizacji stoi mój dziadek. Opędzając się od natrętnych agitatorów, sąsiedzi dziadka postawili warunek: jak Paweł podpisze, cała wieś pójdzie za nim, bo to człek światowy i wie co dla rolnika dobre. Kiedy dowiedziano się, że to mój dziadek nie jest przekonany do kolektywnej gospodarki, Marian Suproń podpisał mi delegacje na dwa tygodnie, bym dziadka przekonał do zmiany poglądu. Z moich argumentów o wyższości kolektywnego gospodarowania nad indywidualnym, dziadek robił posługując się rolniczą terminologią, przysłowiową sieczkę. Misja się nie powiodła i dziadek za brak świadomości dostał 6 miesięcy aresztu. Do siedziby UB przy ulicy Kilińskiego nosiłem później dziadkowi zupy i kiełbasy a ponieważ lubił mnie i znał życie, nie miał do mnie żalu. Kiedy po latach, wertując archiwa, dowiedziałem się, że pan Zalewski, kierował w czasie oku-
pacji konspiracyjną strukturą podlaskich ziemian, pod kryptonimem "Uprawa", dającą materialne, medyczne i wywiadowcze wsparcie walczącym partyzantom Henryka "Wichury" Oleksiaka. 14 letnią córkę pana Zalewskiego - Anię, hitlerowcy zamordowali w Treblince. Nie mogę sobie darować, że agitowałem dziadka Pawła do kołchozu. Na szczęście było to jedyne zadanie, którego do dziś się wstydzę. Jestem ciekaw czy współcześni komsomolcy z rządzącej partii, będą wstydzić się swoich działań, z takim przekonaniem głoszonych w audycjach telewizyjnych. W zarządzie powiatowym ZMP, organizowałem głównie kluby i świetlice młodzieżowe we wsiach, zespoły teatralne oraz drużyny sportowe z Heniem Domańskim, który kierował Radą Powiatową Ludowych Zespołów Sportowych. Występowałem w zespole tanecznym "Ligi Przyjaciół Żołnierza" kierowanym przez niezapomnianą panią Janinę Tenderendę. W 1956 roku po rozwiązaniu ZMP ze Zdzisławem Lechem i Jadzią Bukowicką zorganizowałem w suterenie budynku starostwa legendarny dziś Młodzieżowy Klub "Amigo" pod patronatem Związku Młodzieży Wiejskiej i Związku Młodzieży Socjalistycznej. W klubie zgodnie bawili się i pracowali członkowie obu organizacji, chociaż ich szefowie Bukowicka i Lech rywalizowali ze sobą o przywództwo nad sokołowską młodzieżą. Zespól wokalno muzyczny "Amigo" występował na różnych festiwalach i zlotach w całej Polsce, od Zlotu Młodzieży Podlasia w Kuzkach nad Bugiem po V Międzynarodowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Warszawie w 1955 roku i Zlot Grunwaldzki. w1960. Bujne i ciekawe życie przerwało wojsko. Ojczyzna upomniała się o swojego obrońcę. jesienią 1957 roku. Wy-
słano mnie na Podoficerską Szkołę Ziemnego Zabezpieczenia Lotów do Grudziądza, a po jej ukończeniu, na lotnisko pod Słupskiem. Tam, uciekając przed nudą nasłuchiwania i zapisywania wrażych niemieckich radiostacji, zorganizowałem zespół artystyczny i wkrótce zostałem kierownikiem klubu żołnierskiego. Miałem czas na czytanie książek i prasy, na wyjście do muzeum i zdobycie z archiwum starych poniemieckich zdjęć Słupska. Przydała się nabyta w Sokołowie, w klubie "Amigo" umiejętność reprodukcji zdjęć. Zrobiłem wystawę. Dostałem pochwałę i 5 dniowy urlop. Za mało, jak na odległość ze Słupska do Sokołowa i na spotkania z kolegami, a przede wszystkim z koleżankami. Dlatego, co wieczór nasłuchiwałem na długich falach sygnału "dalszej prowadzącej" z poligonu w Wicku Pomorskim. wzywającego do pilnego powrotu z przepustki. Przypomniał mi o tym Gutek Kurowski, z którym miałem przyjemność znosić trudy i znoje żołnierskiego życia. Przypomniał mi, jak w gronie kolegów z różnych miast Polski, chwaliłem Sokołów za basen i budujący się dom kultury, i jak później śmiali się z nas i naszego miasta, za sprawą artykułu Barbary Tryfan w "Nowej Wsi", krytykującego naganne zachowania moich sokołowskich kolegów pod dworcem PKS. Musiałem zareagować. Napisałem do redakcji list w obronie dobrego imienia moich rodaków, a redakcja ten list zamieściła pod tytułem "Protest z drugiego końca Polski" szeregowego Wacława Kruszewskiego. Do Sokołowa wracałem z wojska w roli bohatera i obrońcy dobrego imienia rodzinnego miasteczka. Partyjne kierownictwo powiatu, wyczulone na każdą krytyczną wzmiankę w prasie uznały, że moja po-
stawa zasługuję na uznanie. Zostałem zaproszony przez I sekretarza Komitetu Powiatowego PZPR, który zaproponował mi pracę w kulturze lub sporcie.. Wybrałem kulturę i zostałem w 1960 roku najmłodszym kierownikiem Wydziału Kultury i Sztuki w Prezydium Powiatowej Rady Narodowej, w byłym woj. warszawskim. Zadania jakie przede mną postawiono, w tamtych realiach wydawały się niemożliwe do zrealizowania. Bo jak bez pieniędzy i przy brakach materiałowych i wykonawczych, dokończyć budowę monumentalnego domu kultury, zdążyć z zakończeniem budowy Mauzoleum Walki i Męczeństwa w Treblince, gdy Solo Fiszgrund, reprezentujący w społecznym komitecie budowy, środowisko Żydów, zapowiedział, że ze Szwecji już nie dadzą granitów, bo dali na budowę pomnika Obrońców Getta Warszawskiego. Udało się! Przede wszystkim dlatego, że miałem znakomitych szefów. W powiatowej radzie - Stanisława Zambronia, Józefa Boreckiego i Michała Woźniaka; w Warszawie - naczelnika Wydziału Kultury i Sztuki WRN Aleksandrę Forbert - Koftową i jej zastępcę Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków - Wacława Kochanowskiego. Tego, którego powiadomiłem w 1964 roku, o starym obrazie na plebanii w Kosowie Lackim. Zaprosił mnie tam ksiądz Władysław Stępień i obiecał podarować obraz domowi kultury, gdy dostanie z powiatu asygnatę na 4 tony blachy, potrzebnej na zmianę pokrycia dachu kościoła. "Pod ciężarem cementowej dachówki ugina się konstrukcja dachu i może dojść do katastrofy budowlanej. Panu jako kierownikowi powiatowej kultury powinno zależeć na ratowaniu zabytkowego kościoła" przekonywał kosowski proboszcz. Miał słuszność, tylko blachy nie było. Wart dzie-
siątki milionów dolarów obraz El Greca nie trafił do domu kultury. Może to i dobrze, bo po rewolucyjnych zmianach kadrowych w tej instytucji mógłby zaginąć jak wiele cennych elementów jego wyposażenia. 10 maja 1962 roku otwarto uroczyście Muzeum Walki i Męczeństwa w Treblince, a dwa lata później, polską premierą filmu Ewy i Czesława Petelskich pt "Naganiacz", przekazano mieszkańcom Sokołowa bajeczne, panoramiczne kino Sokół" z pierwszym w mieście neonem na frontonie domu kultury. Całe dorosłe życie poświęciłem kulturze. W placówkach i instytucjach kultury przepracowałem 42 lata i 3 miesiące. Zawsze z pełnym zaangażowaniem i najczęściej bezinteresownie. Co potwierdza fakt, że jako dyrektor Domu Kultury w Sokołowie zarabiałem 1600 zł. miesięcznie podczas gdy nasz dozorca miał 1800 zł i bezpłatne dwupokojowe mieszkanie. Jak jest teraz, kto ciekawy niech sprawdzi. Powiatowy Dom Kultury w Sokołowie był jedną z najlepszych tego typu placówek w Polsce. Po dokonaniu pełnej integracji mieszczących się w jego budynku Biblioteki, Kina, Ogniska Muzycznego, Kawiarni PSS "Niespodzianka" nazwanego przez prasę "sokołowskim eksperymentem kulturalnym", zyskaliśmy uznanie władz. Wyrazem tego uznania była robocza wizyta Wicepremiera i Ministra Kultury i Sztuki - Józefa Tejchmy. Przyjęte w Sokołowie nowoczesne formy organizacji i finansowania kultury w mieście i powiecie, polegające na połączeniu w jedną instytucję kadr., budżetów i wyposażenia dotąd niezależnych placówek i realizację wspólnego programu twórczości i upowszechniania kultury wzbudziły ogromne zainteresowanie. Gościliśmy ponad 40 delegacji z domów kultury - od Starogardu Szcze-
cińskiego po Jasło i 8 delegacji skierowanych do nas przez Ministerstwa Kultury Francji, Danii, NRD i NRF, Czechosłowacji, Węgier i ZSRR. Dochody uzyskiwane z odpłatnych usług kulturalnych, umożliwiały nam zapraszanie do Sokołowa ówczesnych gwiazd teatru i estrady. Każdy znany i popularny artysta ,każdy zespół estradowy czy teatralny, miał zawsze na swojej trasie koncertowej Sokołowski Ośrodek Kultury. Do dziś bywalcy domu kultury, wspominają koncerty węgierskiej grupy "Omega", której trzeci koncert, po Katowicach i Warszawie, odbył się w Sokołowie; orkiestry jazzowej Gustawa Broma z Heleną Vondraczkową i Karolem Gottem; Filharmoników z Nowosybirska; Tancerzy z Gruzji czy Irenę Santor z orkiestrą radiową Stanisława Rachonia. Zainteresowanych złotymi latami sokołowskiej kultury odsyłam do portalu Miejskiej Biblioteki Publicznej, która udostępnia czytelnikom moje felietony jakimi nie zawsze zainteresowane są lokalne gazety. Jednym z najaktywniejszych klubów domu kultury był klub fotograficzny i filmowy. Kierowali nim kolejno Leszek Piećko, Heryk Rudaś, Grzegorz Piaskowski, Michał Kurc i Henryk Rosochacki. Im zawdzięczamy bodaj największy w tej części Polski, zbiór czarno - białych zdjęć ze wszystkiego co ważnego działo się w przestrzeni publicznej miasta i powiatu od 1964 do 1976 roku. Odnalezione negatywy, ówczesna dyrektor Sokołowskiego Ośrodka Kultury pani Maria Koc - dziś Wicemarszałek Senatu RP zleciła utrwalić w zapisie cyfrowym. Mnie, jako świadka historii, poprosiła o opisanie ich, ufając mojej pamięci. Przez 3 miesiące z Pawłem Kryszczukiem wykonaliśmy benedyktyńską pracę by spełnić wymogi archiwistów. Mamy więc archiwum
fotograficzne zawierające ponad 7000 zdjęć od dewizowych odłowów zajęcy, po
pożary wsi Ceranów i Bielany, gospodarcze wizyty Edwarda Gierka w Sterdyni i Siedlcach,
pobyt Wicepremiera i Ministra Kultury i Sztuki Józefa Tejchmy w Powiatowym Ośrodku
Kultury, otwarcie Mauzoleum Walki i Męczeństwa w Treblince a nawet konspiracyjne
zawieszanie krzyży w szkole podstawowej w Niecieczy z udziałem ks. Falkowskiego.
W 1976 roku dokonano nowego administracyjnego podziału kraju. Znaleźliśmy się, bez
naszej wiedzy i zgody, w województwie siedleckim. Siedlce jako stolica nowego województwa
nie miała ani kadr, ani lokali umożliwiających organizacje instytucji wojewódzkich. Kadry
"wydzierano" z sąsiednich powiatów i Warszawy. Przez kilka lat w Sokołowie, gdzie był w
kulturze największy potencjał ludzki i materialny ze wszystkich powiatów nowego województwa,
działała wymyślona i zrealizowana przeze mnie i Jadzię Witkowską, wojewódzka instytucja
twórczości i upowszechniania kultury pod nazwą Centrum Kultury i Sztuki woj. siedleckiego.
Była to znowu na wskroś nowoczesna, w pełni zintegrowana instytucja kultury szczebla,
tym razem wojewódzkiego. W jej skład wchodziły kina stałe i ruchome, Biuro Wystaw
Artystycznych, Siedlecki Teatr Kameralny i Biuro Informacji Kulturalnej z własnym
zakładem poligraficznym, warsztatem napraw samochodowych (było ich kilkanaście,
od autokaru przez Bibliobus, kinowozy, samochody osobowe i specjalne), Pracownia
Usług Plastycznych, Studio Nagrań, "Kawiarnia Niespodzianka", a okresowo, do
czasu usamodzielnienia - Zakład Remontowo - budowlany Obiektów Kultury. Taka
firma, doskonale wyposażona i zorganizowana, budziła zainteresowanie, a często i zazdrość
decydentów. Żeby mieć nad nią nadzór powołano mnie na dyrektora Wydziału Kultury i
Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Siedlcach. Tak zaczął się drugi etap moich bojów o kulturę. Tym razem o
kulturę w całym rozległym województwie siedleckim. Wspominam go jako okres klęsk i sukcesów. Sukcesów
było jednak więcej jak porażek, skoro niedawno, starosta siedlecki pan Wielogórski, publicznie
dziękował mi za uratowanie przed niechybnym zniszczeniem, zabytkowego dworu Aurelii Reymontowej
w Chlewiskach i zorganizowanie w nim po remoncie i rozbudowie - Domu Pracy Twórczej. Z
takimi gestami spotykam się coraz częściej i odbieram to, jako potwierdzenie, że ja i
ludzie mojego pokolenia, nie zmarnowaliśmy szansy jaką mieliśmy i zostawiamy po sobie
trwałe ślady naszej aktywności zawodowej i społecznej.
W siedleckim ratuszu wręczono mi statuetkę Złotego Jacka za uratowanie dziesiątków zabytkowych
dworów, pałaców i kościołów. Wcześniej dostałem nagrodę Prezesa Rady Ministrów PRL i tytuł Polaka
Roku 1986 redakcji "Rzeczpospolitej". Ostatnio w Woli Gułowskiej, gdzie z dzielnymi i ofiarnymi
mieszkańcami, zbudowaliśmy czynami społecznymi okazały dom kultury i muzeum czynu bojowego Kleberczyków,
wyróżniono mnie medalem "Pro Memoria". Po 42 latach pracy w kulturze i dla kultury, korzystam teraz
z zasłużonej, powinno się to podkreślić, emerytury. W rodzinnym domu, zmodernizowanym do współczesnych
wymogów, pod starymi jesionami, dębami i brzozą pamiętającymi kwitnące łąki pomiędzy Lipową a ulicą
Wolności, wśród setek kwit-
nących róż, tulipanów i innego kwiecia pielęgnowanego przez moją żonę i
uczestnika zmagań o kulturę, spotykamy się rodzinnie, jak tylko moje zapracowana córka Izabela,
zięć Piotr i wnuczki, znajdą czas. Upominam się o takie spotkania wyrzucając sobie, że zajęty
kiedyś swoją pracą, tak mało miałem czasu dla swoich bliskich. Cieszę się i potwierdzam słowa
mojego siostrzeńca Andrzeja Markusza- dyplomowanego absolwenta Akademii Sztuk Pięknych w
Krakowie, że jestem szczęściarzem. Bo przecież mimo zawirowań, wzlotów i upadków w moim
życiu, doczekałem się dwóch fantastycznych prawnuków - Pankracego i Pafnucego; trojga
wnucząt - Kasi- specjalistki od wizażu, Oli - kończącej w tym roku studia w zakresie
architektury wnętrz w ASP w Warszawie i mistrzyni Polski w tańcach narodowych, i
Kacpra, który mam nadzieję wyrośnie na znakomitego piłkarza jeśli przyłoży się do
nauki i treningów. Na razie staram się go przekonać, że mecze wygrywa się nie tylko
nogami lecz i głową.
Ale "... choć szron na głowie i nie to zdrowie" - nie potrafię spokojnie usiedzieć. Piszę
do gazet artykuły i felietony, w których w lekkiej satyrycznej formie opisuję absurdy życia
i pracy,- jak się teraz mówi - w czasach słusznie minionych. Żyję tu i teraz i coraz
częściej dochodzę do wniosku, czy tych naszych czasów nie należało lepiej zagospodarować.
Czy rewolucyjne zmiany jakie co jakiś czas sobie aplikujemy, zamiast kontynuować i naprawiać
dorobek pokoleń. Na odpowiedź trzeba jeszcze poczekać. W osiemdziesięciolecie swoich urodzin,
Zarząd Sokołowskiego Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego dopieścił mnie swoją wdzięczną pamięcią.
Dziękuję w imieniu własnym i całej rodziny. I zachęcam wszystkich
Emil Jakubiak syn oberżysty z sokołowskich rogatek, w mundurze carskiego żołnierza, z harmonią na kolanach.
Dziadek Paweł Jakubiak stoi po środku przed flagami USA. Pierwszy z lewej siedzi p. Górski dziadek prowadzących młyn w Repkach